Wasza twórczość

"Dziewczynka z balonikami" Rozdział 6 Agnieszka Turzyniecka

Dziewczynka z balonikami

Rozdział 6

 

Po początkowej fazie przerażenia i strachu przed pacjentami, zaczynam powoli poznawać ludzi. Wszyscy są bardzo mili. Spotykamy się głównie w palarni, dobrą okazją do zbliżenia są też terapie.

 

Jedną z pierwszych osób, jakie poznaję, jest Jakob. Już pierwszego dnia wprowadza mnie w tajemnice oddziału. Pokazuje, gdzie i kiedy można dostać kawę i ciasteczka, opowiada o pielęgniarkach. Jest tu już dwa miesiące, ma depresję. Mężczyzna ma już ponad siedemdziesiątkę, mógłby być moim dziadkiem, ale proponuje mi przejście na ty. Jest samotny, żona zostawiła go, gdy zaczęły się problemy zdrowotne. "Nie wytrzymała moich dołów" - mówi i poprawia siwe włosy. Jakob dostaje silne leki uspokajające. Mówi wolno, czasem w pół zdania zapomina, co chciał powiedzieć. Momentami mam wrażenie, że odlatuje gdzieś w swój świat, jest nieobecny. "Jak będziesz czegoś potrzebowała, możesz zawsze do mnie przyjść".

 

Anke jest niewiele starsza ode mnie. Wciąż się uśmiecha, ale jej oczy błyszczą od łez. Ma rodzinę, jest dekoratorką wnętrz. W szpitalu od miesiąca, na to samo, co ja.

"Dziewczynka z balonikami" Rozdział 5 Agnieszka Turzyniecka

Dziewczynka z balonikami

Rozdział 5

 

Gabinet psychologa jest na parterze. Podłużny pokój z biurkiem i fotelami wygląda jak biuro. Na ścianie wiszą zdjęcia kobiety z niemowlęciem. Siadamy przy maleńkim stoliczku, na którym leży talerzyk z ciastkami. Barbian częstuje mnie. Obok słodyczy czeka paczka chusteczek higienicznych. To pewnie prewencyjnie. Ale ja się na pewno nie rozbeczę, ja nie z takich. Trochę się boję. Nie lubię wybebeszenia - tak kojarzy mi się psychoterapia. Nigdy żadnej nie miałam, więc nie wiem, czego się spodziewać. Barbian bierze notes i uśmiecha się do mnie przyjaźnie. Ma może trzydzieści pięć lat. Te zdjęcia na ścianie, to pewnie jego żona. Następny szczęśliwiec, którego bym rozwaliła kałachem. Bo nikt nie ma prawa być szczęśliwym, jeśli ja nie jestem. Wiem, to egoistyczne, ale co z tego? Świat jest brutalny, nie ma sentymentów. Nade mną się nikt nie pochyli, zresztą nawet bym nie chciała. Dlaczego ja miałabym się litować nad kimś? Taki dupek, ma dobrą pracę, w domu czeka żonka, skończył studia, sam cukier i miód. Nienawidzę takich ludzi. Wyprasowana koszulka, ogolona gębusia, aż się rzygać chce. Co on może wiedzieć? On nie ma pojęcia, przez co przechodzę. Ale czy mi się podoba czy nie, muszę się na niego zdać. On ma mi pomóc. Ma machnąć czarodziejską różdżką i sprawić, że moje problemy znikną.
- Jak się pani dzisiaj czuje?
- Tak jak zawsze. Beznadziejnie.
- Może pani sprecyzować?

"Dziewczynka z balonikami" Rozdział 4 Agnieszka Turzyniecka

Dziewczynka z balonikami

 

Rozdział 4

 

Nie wytrzymam. Dzisiaj będzie obchód, powiem im wszystko, powiem, że już nie mogę, że mają coś zrobić, bo zwariuję. Mają mi dać jakieś leki. Powiem, że jestem tak blisko walnięcia sobie w łeb, że nie powinni mnie zostawiać samej, do diabła, niech wreszcie zaczną coś robić! Wszystko mi obojętne, niech mi dadzą nawet coś uspakajającego, niech mnie ogłupią, ja już nie chcę nic czuć. Jaki to by był luksus, nic nie czuć... Być jak ta plastikowa lalka, sztywna i pusta. Niech coś wreszcie zabierze te demony z mojej głowy. Nie mam już siły, ile można. Ja jestem tylko człowiekiem, jestem tylko głupią Polką, która nie skończyła studiów i nie potrafi nawet prowadzić samochodu. Ja nie mogę tyle znieść, to ponad moje siły. A jak nie, jak nic nie zrobią, to będę walić głową w ścianę, tak, będę walić, rozwalę sobie ten przeklęty łeb!
Jestem otępiała i apatyczna, a jednocześnie wszystko się we mnie gotuje. Mam w sobie tyle złości, tyle nienawiści, nawet nie wiem przeciw komu lub czemu. Mogłabym wziąć kałacha i wszystkich wystrzelać jak kaczki. Jestem w stanie komuś przywalić, lepiej mnie nie wnerwiajcie. Nie odzywajcie się do mnie, bo nie dostaniecie odpowiedzi. Z moich ust popłynie czarna maź, brud i syf. Jestem brudna. I taka ciężka. Każda minuta jest walką. Walką na śmierć i życie. Ile jeszcze będę ją wygrywać? Czuję, jak moje siły nikną. Coraz mniej potrzeby życia, coraz więcej potrzeby snu. Gdybym tak mogła usnąć i przespać cały wiek. Nagle zdałam sobie sprawę, że ja wcale nie chcę umrzeć. Ja tylko chcę spać, tylko wtedy czuję się dobrze, tylko w tym stanie nic nie czuję. Ale jak na złość nie mogę spać. Jestem umęczona i to już od lat. Czy już zawsze tak będzie? Jeśli tak, to ja wysiadam, dziękuję za takie atrakcje. Wnerwiają mnie ludzie, wkurzają ich spokojne twarze, dlaczego oni mają lepiej niż ja? Czym ja sobie na to zasłużyłam? Dlaczego oni mogą być szczęśliwi, a ja dostaję tylko gówno, zawsze gówno, gdzie nie spojrzę i gdzie nie pójdę.Zamykam oczy i widzę siebie z karabinem maszynowym. Wchodzę na oddział i zaczynam strzelać do ludzi. Padają tak zabawnie jeden po drugim. Ta wizja mnie dręczy, ale jednocześnie sprawia, że czuję się lepiej. Nie chcę jej, jestem złym człowiekiem. Ale za każdym razem, gdy przymykam powieki, ona pojawia się jak zmora. Zaczynam się bać sama siebie. Ja chyba naprawdę zwariowałam.
Obchód wpada mi do pokoju i przerywa makabryczne fantazje. Schmitz, dwie pielęgniarki i Barbian. Lekarz uśmiecha się do mnie:
- Jak się czujemy pani Serafin?
- Źle – odpowiadam szybko - fatalnie. Kiedy dostanę jakieś leki? Już nie mogę, dlaczego mi nic nie dajecie? Ja wam zaufałam, przyszłam tu, żebyście mi pomogli, a wy nic nie robicie, nie wiem ile jeszcze wytrzymam – wyrzucam jednym tchem.
Schmitz przechadza się po pokoju. Podpiera brodę ręką. Nie patrzy na mnie. Za to czuję na sobie wzrok psychologa.
- Co pani ma na myśli mówiąc „Nie wiem ile jeszcze wytrzymam”? - lekarz mówi do mnie, ale patrzy w podłogę.
Zmieszałam się. Milczę zawstydzona.
- Jeśli ma pani myśli samobójcze, to proszę to powiedzieć – ciągnął – wtedy będziemy kontynuować leczenie na innym oddziale.
- Jak to, na innym oddziale? - zdziwiłam się.
- Na zamkniętym, pani Serafin. Tutaj jest miejsce dla łagodnych przypadków. Jeśli to konieczne, przeniesiemy panią na osiemnastkę.
Przestraszyłam się nie na żarty. O oddziale numer osiemnaście krążyły legendy. Pacjenci opowiadali o przywiązywaniu do łóżka, o akwarium i o tym, że trafiały tam same czubki. Spuszczam głowę i szeptem odpowiadam:
- Nie, to nie będzie konieczne.
- Na pewno? - Schmitz zbliża się do mnie – Pani Serafin, musi pani być z nami szczera. Przecież to dla własnego dobra.
- Na pewno – wszystko tylko nie przywiązywanie do łóżka, myślę.
Potrzebuję pomocy, a oni mnie chcą wsadzić do czubków. Wkurzyłam się. Lekarz widać mi uwierzył, bo zmienił temat:
- Będzie pani dostawać trevilor. To jest lek typowy dla pani przypadłości. Zaczniemy od małej dawki, będziemy ją stopniowo zwiększać. Tu jest wydruk na temat tego leku – podał mi plik kartek – niech sobie to pani poczyta i podpisze zgodę na zastosowanie. Aha i proszę się nie spodziewać cudów – leki psychotropowe zazwyczaj potrzebują co najmniej trzech tygodni, zanim zaczną działać.
- Trzy tygodnie? - odparłam rozczarowana, ale nie odpowiedział.
Jezu, ja nie wytrzymam trzy tygodnie. Wyniosą mnie stąd nogami do przodu.
- Siostry z nocnej zmiany odnotowały, że wciąż pani nie śpi – Schmitz usiadł przy stoliku. To już za długo, trzeba coś z tym jednak zrobić. Dostanie pani coś bardzo lekkiego na sen – ale tylko na jakiś czas, jest pani za młoda, żeby się przyzwyczajać do takich leków. To chyba wszystko.
- Może ja jeszcze coś dodam – psycholog zrobił krok do przodu – dzisiaj rozpoczynamy terapię indywidualną. Niech pani przyjdzie do mojego gabinetu o piętnastej, porozmawiamy sobie.
To dobry znak, pomyślałam. Przecież chcę z kimś porozmawiać. Choć tak trudno mi się otworzyć, tak trudno ubrać w słowa to, co czuję, to jednak mam potrzebę wyrzucenia tego z siebie.

"Dziewczynka z balonikami" Rozdział 3 Agnieszka Turzyniecka

 

 

 

Dziewczynka z balonikami
 
 
Rozdział 3


Jestem tu już tydzień. Nie śpię, całe noce wędruję po ciemnych korytarzach. Lekarz mówi, że nie da mi tabletek nasennych, bo jestem za młoda. Dnie schodzą mi na terapiach, wieczorami leżę na łóżku i słucham Elvisa. Dzielę pokój ze starszą kobietą, która ciągle płacze. Słyszałam, jak opowiadała lekarzowi, że całe życie zajmowała się kalekim bratem. Zmarł, a ona nagle stanęła przed pytaniem, co dalej. Nie potrafiła znaleźć sensu w życiu, on był jej sensem. Była już pewnie po siedemdziesiątce. Wstawała tylko na posiłki i do ubikacji. Mówiła, że jak słucham muzyki na mp3, to mruczę. Twierdziła, że to ją uspokaja. Nie rozmawiałyśmy, to było jedyne, co do mnie powiedziała w ciągu całego tygodnia. Raz przyszedł do niej jakiś gość i zaczął gadkę. "Tak nie można, depresja to nie choroba, wstań, nie użalaj się nad sobą. Musisz wierzyć. Musisz się mobilizować. Jesteś słaba". Czuję, jakby mówił do mnie. Ty skurwielu - myślę - jak śmiesz tu przychodzić i wygadywać takie rzeczy? Hanna - bo tak nazywa się moja staruszka, nie odpowiada. Kiedy facet wychodzi, kobieta wybucha płaczem. Właściwie większość czasu śpi i zazdroszczę jej tego. Wydaje mi się, że jest w gorszym stanie niż ja. Ja przynajmniej wstaję i wędruję po oddziale. 
Chodzę też na terapie. Praktycznie codziennie od ósmej do siedemnastej wypełniają mi czas. Najbardziej podoba mi się trening intelektualny. Dostajemy tam różne zadania do rozwiązania i zawsze jestem najlepsza. Nie, nie chodzi o to, kto lepiej albo szybciej. Ale ostatecznie to ja zawsze jestem pierwsza gotowa i mam wszystko poprawnie, więc czuję się dobrze. Dawno już nie miałam tego uczucia. Przypomina mi to śmieszne szczęście, jakie się czuło w szkole po dostaniu piątki. W moim życiu dawno już nic nie idzie tak, jak powinno. Dawno już nie dostałam za nic piątki, więc dobrze jest przez chwilę poczuć się wielkim.

Na majsterkowaniu otwiera się przede mną wiele możliwości. Mogę rzeźbić, łupać w kamieniu, ciąć dziwne rzeczy z drewna, sklejać samoloty i robić na drutach. Wybieram to ostatnie. Ktoś daje mi narzędzia, ktoś podrzuca wełnę. Po kilku dniach nie rozstaję się już z tym ekwipunkiem. Idzie mi tak dobrze i szybko, że po tygodniu mam już szal i zabieram się za narzutę na łóżko. Ma być kolorowa i ma się nazywać szaleńczą narzutą, ze względu na miejsce, w którym ją robię.
Jest też terapia literacka. Zbieramy się w parę osób i terapeutka czyta nam bajki dla dorosłych. Te zajęcia mnie irytują. Teksty są beznadziejne, co gorsza, prowadząca zmusza nas do dyskusji na temat morału bajki. I zawsze pojawia się pytanie, które przyprawiało mnie o drwiący śmiech - co autor miał na myśli? Na szczęście zawsze mam ze sobą druty i wełnę, inaczej umarłabym z nudów.
Bardzo podoba mi się terapia sztuką. Można tu wybrać sobie dowolny rodzaj "sztuki". Ja wciąż rysuję komiksy. Zajęcia te są tematyczne, mamy coś stworzyć pod dyktando terapeutki. Jest to mała kobietka, o bardzo łagodnym usposobieniu. Na pierwszych zajęciach temat brzmi: "Co nam w duszy gra". Gość koło mnie maluje grób ze swoim imieniem. Nie wróci już na oddział sam, przyślą mu eskortę i umieszczą w akwarium - miejscu dla osób wysoko zagrożonych. Ja, jak na złość rysuję uśmiechniętą buźkę. Nie mam ochoty patrzeć na to, co czuję, wystarczy, że to siedzi we mnie. Terapeutka kilka razy w ciągu zajęć próbuje nawiązać ze mną kontakt. Jestem wciąż przerażona, chociaż już nie tak bardzo jak na początku. Mówi, że jestem nerwowa, powinnam wyluzować. Najgorsza jest muzykoterapia. Choć samo pomieszczenie jest świetne - stoi w nim chyba ze dwieście instrumentów, małych, dużych, znanych i nieznanych i tych całkiem dziwacznych. Każdy wybiera sobie coś dla siebie, siadamy w kółko i na znak prowadzącego (który chyba jest głuchy) wszyscy mamy jednocześnie walić w swój instrument. Jest to jedno wielkie rzępolenie, każdy sobie, każdy głośno i bez zahamowań. Głowa chce pęknąć. Niektórzy się przy tym śmieją, inni zakrywają uszy, a natchniony terapeuta patrzy cielęcym wzrokiem, jakby grał sam Bach. Sport. Co prawda nie chodzę na poranne spacery nad rzekę, ale w piwnicy jest wielka sala gimnastyczna, kolejne zaskoczenie. Gramy w ping-ponga, w zbijanego i w kosza. Dużo jest przy tym śmiechu - jakby ktoś na nas popatrzył z boku, nie uwierzyłby, że co najmniej połowa tych ludzi ma ciężką depresję. Po sporcie zawsze czuję się lepiej. Jednak ruch czyni cuda.
Niektóre zajęcia prowadzą psychiatrzy. Opowiadają nam o różnych chorobach psychicznych, o lekach i widokach na przyszłość. Mój lekarz prowadzący jest ordynatorem. Doktor Schmitz ma świetną opinię, wszyscy mi powtarzają, że dobrze trafiłam. Jest to człowiek po pięćdziesiątce, elegancko ubrany (personel nie nosi szpitalnego odzienia), wypowiada się powoli, ale nie flegmatycznie. Każde jego słowo jest wyważone, nic nie jest przypadkiem. Mówi, że muszą mnie obserwować, a dopiero potem zaczną mi podawać leki. Denerwuję się. Jestem tu już tydzień i nie dostaję nawet złamanej tabletki. Mój stan nie polepsza się. Jestem bardzo powściągliwa w rozmowach z personelem. Nie potrafię mówić o uczuciach. Może nie chcę. Mam poczucie słabości. Czuję, że nie powinnam nikomu pokazywać mojej marności. Pytają wciąż o myśli samobójcze. Odpowiadam wymijająco. Nie pilnują mnie, mogę robić, co chcę, wychodzić gdzie chcę (choć tego nie robię). Wzmaga się we mnie uczucie, że nie jestem traktowana poważnie. We mnie się gotuje, a oni wysyłają mnie na terapię rzępolenia, wciąż walczę z chęcią walnięcia sobie w łeb, a oni otwierają przede mną drzwi na miasto... 
Najgorzej jest w weekend. W sobotę po śniadaniu oddział pustoszeje. Pacjenci jadą na przepustkę, nazywa się to treningiem obciążenia. Wracają w niedzielę wieczorem, przez ten czas mają zobaczyć, czy już dają sobie radę w domu. Zostaje garstka osób. Nie ma też terapii. Upiorna pustka oddziałowego korytarza robi się jeszcze bardziej odstraszająca.

 

 

 

"Dziewczynka z balonikami" Rozdział 2 Agnieszka Turzyniecka

Dziewczynka z balonikami
 
Rozdział 2
 
Psycholog prowadzi mnie do mojego pokoju. Jestem zaskoczona jego wysokim standardem. Przestronna sala z dwoma łóżkami, wielką szafą i stolikiem pod ścianą. Tuż przy wejściu znajduje się łazienka. W niczym nie przypomina to polskich realiów szpitalnych, jakie znałam z dzieciństwa. Siadamy przy stoliku. Barbian mówi, że na razie będę w pokoju sama, ale niebawem ktoś zapewne do mnie dołączy.
Jest bardzo niski i nosi delikatne okulary, które sprawiają, że wygląda na chuderlawego intelektualistę. Zadaje wiele pytań, wszystko notuje w karcie. Muszę cofnąć się o wiele lat, do momentu, kiedy to wszystko się zaczęło. Opowiadam o szkole, nieskończonych studiach i o mazindolu. Nie zna jego polskiej nazwy.
Mazindol był kiedyś popularnym lekiem na odchudzanie, wydawanym na receptę. Dziś nie jest już dostępny, bo wykryto jego szkodliwe działanie uboczne. Miałam trzynaście lat, kiedy mama zaprowadziła mnie do swojej neurolożki. "Niech pani coś zrobi z tym pulpetem". Uczynna lekarka przepisała mi końską dawkę mazindolu. Miesiąc później i dziesięć kilo później, pojawiły się pierwsze oznaki depresji. Skutek uboczny. Mama była szczęśliwa, że schudłam, a ja nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Wszystko straciło sens. Skąd u dziecka depresja? Psycholog odpowiada, że nawet sześcioletnie dzieci mogą na nią zapaść. Dziś ten lek sprzedawany jest na czarnym rynku - jako cudowny środek odchudzający. Ludzie, którzy go kupują, nie mają pojęcia w co się wpędzają.

Kiedyś zastanawiałam się nad pozwaniem tej lekarki do sądu. Niestety, nie ma dokumentacji – lek wypisywała na kartę mojej mamy. Żadnych dowodów.
Barbian pyta, czy mam myśli samobójcze. Skarbie, myśli samobójcze są moim tlenem od czternastu lat. Pyta też, czy może mi zaufać. Że nie zrobię nic. Sobie. Migam się. Wymusza na mnie obietnicę. Potrząsam głową na tak, chociaż wcale nie jestem pewna. Mówi, że lekarz przebada mnie dopiero jutro.
Psycholog chce wiedzieć, czy kiedyś czułam się świetnie. A pewnie, wtedy, jak zerwałam z pierwszym chłopakiem i ostatnio w zeszłym roku na wiosnę. Nie spałam, tańczyłam, śpiewałam i pisałam jak szalona. I tak przez dwa miesiące. Z wszystkimi się kłóciłam, byłam pewna siebie, jak nigdy. Aha i jeszcze przed maturą, dostałam takiego kopa, że mogłam się uczyć dzień i noc. Jak na speedzie. Barbian patrzy na mnie spod cienkich okularów: "No to wszystko jasne. Ma pani zaburzenia maniakalno-depresyjne".
W mojej głowie pojawia się wielki znak zapytania. Co? Mężczyzna próbuje mi na chłopski rozum wytłumaczyć, co to znaczy. Oficjalnie to choroba afektywna dwubiegunowa. U niektórych ludzi mózg nie jest w stanie utrzymać nastroju w równowadze. Tacy pacjenci mają zawsze huśtawkę – albo bujają w obłokach i wpadają w euforię, albo w depresję. Nigdy nie osiągają stanu normalnego. Nie bez leków. "Ale niech się pani nie martwi, to można z powodzeniem leczyć". Mówi też, że prawdopodobnie mam to już od trzynastego roku życia, tylko teraz się nasiliło. Czy to uleczalne? "Nie. Ale biorąc leki można żyć normalnie".
Na koniec dostaję od niego plan zajęć. Terapia grupowa, artterapia, sport, muzyka. Zaczynam jutro o ósmej spacerem wzdłuż rzeki. Terapia sportem. Ja mam iść nad rzekę? Na most? Mówię mu, że wolę zostać w budynku, bo jak pójdę nad Mozelę, to nie gwarantuję, że do niej nie skoczę. Jestem sama zdziwiona moją otwartością. On na to, że nie powinnam się sama zamykać w szpitalu. "Drzwi są zawsze otwarte na tym oddziale, może pani iść do miasta, nawet pojechać do domu. Trzeba tylko mówić pielęgniarkom, kiedy się wróci. I jak pani nie wróci o umówionej porze, to wyślemy policję do domu. To standard u pacjentów zagrożonych samobójstwem".
Więc jestem oficjalnie zagrożona samobójstwem. Poczułam się tak, jakby to dopiero do mnie dotarło, a przecież już tak długo z tym żyłam.
Zostaję sama. Rozpakowuję się. W szafie zaskakuje mnie sejf. Mały, ale portfel się mieści. Myślę o polskich szpitalach, gdzie wszyscy wszystko kradną, ledwo się obejrzysz. Szafki zamykane na klucz. W oknach nie ma krat. Oczywiście myślałam, że w takim miejscu będą. Później od innych pacjentów dowiem się, że w oknach są pancerne szyby, w razie jakby ktoś wpadł na pomysł...
Wybieram sobie łóżko bliżej okna. Widok na parking. Pielęgniarka wskazuje mi palarnię, ku mojej uciesze jest tuż obok mojego pokoju. Oczywiście od razu się do niej udaję. Czuję ulgę, bo myślałam, że będę zmuszona do niepalenia. Jest to bardzo małe pomieszczenie z okrągłym stoliczkiem i krzesłami. Okna są uchylone, wzdrygam się z zimna. Odpalam papierosa. Przez oszklone drzwi widzę, że ktoś do mnie idzie. Jeszcze przez chwilę mam nadzieję, że może nie idzie do palarni, na darmo. Mężczyzna w średnim wieku wchodzi i siada koło mnie.
- Jesteś nowa?
- Na to wygląda – odpowiadam niepewnie.
Nie wiem, czego się spodziewać. Jestem w końcu w psychiatryku. Czy ten facet poderżnie mi gardło?
- Jestem Matthias – podał mi rękę. - Jesteś pod czternastką? To jesteśmy sąsiadami. - uśmiechnął się.
- Miło mi. Jestem Marlena.
- Jak?
- Marlena – sylabizuję.
- Skąd jesteś?
- Z Polski.
- Długo już w Niemczech?
- Parę lat – odpowiadam zdawkowo, boję się.
- Dobrze mówisz po niemiecku. Z czym przychodzisz?
- Nie rozumiem...?
- Na co tu jesteś? Ja mam schizofrenię.
Dreszcz przechodzi mi po plecach.
- Mówią, że mam zaburzenia maniakalno-depresyjne.
- A tak, dużo tu takich mamy.
Tego dnia spotykam go jeszcze kilka razy w palarni i potem na kolacji. Jest miły, zawsze mnie zagaduje. Wciąż energicznie macha nogami, najwyraźniej ma taki tik nerwowy.
Kolacja jest koszmarna. Nie, nie chodzi o jedzenie. Jemy wszyscy razem w głównym pomieszczeniu, podzieleni na cztery stoły. Wspólne posiłki są częścią terapii. Nie wiem, gdzie usiąść, co robić i jak się zachować. Szybko kończę i uciekam. Nie odzywam się do nikogo ani słowem.
Tej nocy nie mogę zasnąć. Jest to dla mnie pierwsza z wielu nieprzespanych nocy w szpitalu Świętej Matki w Trewirze.

"Dziewczynka z balonikami" Rozdział 1 Agnieszka Turzyniecka

Dziewczynka z balonikami

Rozdział 1

 

Prolog
 

Te mury znają wszystkie sekrety. Tak pomyślałam, kiedy pierwszy raz tu weszłam. Obskurny budynek. Przeczytałam, że placówka istnieje od ponad stu lat. W czasach drugiej wojny światowej była zajęta przez Niemców. Hitlerowcy wywieźli pięćset pacjentów do Oświęcimia, prosto do komory gazowej. Tych, którzy się nie nadawali do transportu, rozstrzelali na miejscu i pochowali na terenie szpitala. Ciekawe gdzie? Może blisko kaplicy, tam, gdzie pomnik? Ciekawe, czy duchy tych pacjentów snują się nocami po korytarzach? Póki co w dzień snują się jeszcze żywe pacjentki, chodzą w tę i z powrotem, tu mówi się na to „mam chodzonego”. Coś każe ci chodzić. Nie wiesz co to jest, ale nie daje ci usiedzieć. Pacjentki marzą o wielkiej ucieczce, ale same nie wiedzą, czy mają uciekać na zewnątrz, czy może to, że tu są, jest już samo w sobie ucieczką. Kiedy siedzę w ciemnej palarni, śmierdzącej starymi petami, czuję, jak ściany pulsują. Tętnią razem z Adele w rytmie „Skyfall”. Gdyby Adele wiedziała, dokąd dotarła. Istnieje plotka, że te mury wszystko chłoną i kiedyś spłoną od nadmiaru... czego? Zajmą się ogniem pościele, w którąś nudną niedzielę. Ogień stanie w błyszczących łazienkach. Jak w tej piosence, w której pacjenci nie chcieli uciekać. Bo my już uciekliśmy. Od was. 


1. Najwyższy priorytet.

Trzymam kurczowo torbę podróżną, jakbym w niej miała skarby, a mam tylko parę koszul i książek. Wzięłam kilka, bo nie wiem, ile tu zostanę. Myślę, że nie będzie mnie miał kto odwiedzać, więc nie dostanę nic z zewnątrz. Jak czegoś zapomniałam, to teraz już za późno. Lekarz dyżurny każe mi wjechać na drugie piętro i poczekać w korytarzu, po czym mnie zostawia, dając do zrozumienia, że ma lepsze rzeczy do roboty.
Budynek jest nowy, potem się dowiem, że wybudowano go dwa lata temu. Wszystko lśni i pachnie jeszcze farbą. W korytarzu wiszą amatorskie obrazy, domyślam się, że są dziełem pacjentów. Jest schludno i tak jakoś nie jak w szpitalu, nie czuć chloru. Jak na razie nie widzę żadnych łóżek ani pielęgniarek, nawet lekarz, z którym krótko rozmawiałam, nie miał kitla. W holu stoją kanapy, na dwóch ławach rozłożone są czasopisma, a obok nich rośliny w wielkich donicach. Jest pusto. Ogromny hall na parterze jest martwy, jestem tu jedynym gościem. Przenikliwa cisza przywołuje na myśl złe skojarzenia. To miejsce jest kolorowe i zapraszające, ale smutne.
Z tym lekarzem rozmawiałam już w piątek, kiedy z duszą na ramieniu i skierowaniem od lekarza rodzinnego przyjechałam tu po odpowiedzi. Łudziłam się, że powie, iż nie muszę tu zostać. Wystarczą leki. Przecież leki zawsze wystarczają. Doktor Bauer zaprosił mnie do swojego klaustrofobicznego gabinetu na parterze, obejrzał skierowanie i zadał parę pytań. Kiedy się zaczęło, jak wygląda mój dzień, jak się czuję. Odpowiadam szczerze i bez namysłu. Czuję, że muszę zaufać temu człowiekowi, bo innego wyboru już nie mam. On chce słuchać. Inni nie chcą. Inni nie wiedzą, nie mają pojęcia. On przez dziesięć minut chce mnie słuchać i jest to dla mnie takim wyjątkiem, że człowiek ten urasta w moich oczach do rangi uzdrowiciela. Czy może wiedzieć, że pokładam w nim wszystkie nadzieje? Pewnie tak. Ocenił, że mogę poczekać do poniedziałku, bo dzisiaj i tak nie mają miejsc, a ja nie jestem w najgorszym stanie. Zawyrokował, że mam średnią depresję, ale skoro mieszkam sama i nikt mnie nie wspiera, to konieczne jest leczenie szpitalne. Średnia – pomyślałam. Czy to co czuję, jest średnie? 
Tamtego dnia wróciłam do domu pełna nowej nadziei. Wierzyłam, że mi pomogą. Wierzyłam, że to jest konieczne i muszę się temu poddać. Byłam gotowa na współpracę. W weekend nawet posprzątałam mieszkanie, bo pomyślałam, że jak wrócę ze szpitala, to będę już zdrowa i nie będę chciała widzieć tego burdelu. Nie zajmowałam się sprzątaniem już od wielu tygodni. Nie zmywałam, nie opróżniałam kosza na śmieci, właściwie tylko leżałam. Od miesiąca nie byłam już w stanie pracować. Byłam kasjerką na stacji benzynowej, wybuchałam spazmatycznym płaczem przy każdym kliencie. W końcu szef dał mi delikatnie do zrozumienia, że czas na bezpłatny urlop, a szefowa wcisnęła w rękę numer do znajomego psychiatry. "On ci pomoże, pomógł mojemu mężowi, który też ma depresję". Ja mam depresję? Szefostwo wiedziało wtedy więcej ode mnie. 
Na początku grudnia poszłam do poleconego psychiatry. Właściwie sama sobie postawiłam diagnozę. Powiedziałam, że chyba mam depresję. Nie pytał o nic. Wcisnął mi w rękę receptę na sto sztuk prozaca i kazał przyjść za trzy miesiące. Leki brałam, bez żadnego skutku. Po Bożym Narodzeniu przestałam wstawać z łóżka. Nie jadłam, nie odbierałam telefonu. Wszystko było nierealne, godzina ciągnęła się za godziną, a ja byłam zawieszona gdzieś między czasem a przestrzenią, między bezsensownie grającym telewizorem a stertą zapleśniałych naczyń w zlewozmywaku.
Co sprawiło, że wstałam, zebrałam w sobie ostatnie siły i poszłam do lekarza? Pomógł ktoś, kto już dawno nie żył. Dni mijały mi na zadawaniu sobie pytania, czy lepiej położyć się na torach, czy skoczyć z wieżowca. Ale nawet do tego nie byłam zdolna. Do tego trzeba było wyjść z domu, a ja nie miałam siły. I wtedy pomyślałam o moim bracie ciotecznym, który kilka lat wcześniej popełnił samobójstwo. Miał depresję, tak jak ja – powoli oswajałam się z tą myślą. Poddał się, nie leczył się. Mógł żyć. I tak, leżąc w łóżku, rozmyślałam o jego rodzinie, o rodzicach, o krzywdzie, jaką im wyrządził i o tym, ile mógł w życiu jeszcze osiągnąć. Postanowiłam, że zanim skończę tak jak on, spróbuję pozwolić sobie pomóc. To nic nie kosztowało – prawie nic. Trzeba było tylko wreszcie wstać z łóżka. Zawsze jeszcze będzie czas, żeby się zabić – pomyślałam. Dałam sobie trzy tygodnie i postanowiłam, że po tym czasie, jeśli nie będzie poprawy, skończę ze sobą. Ale najpierw spróbuję. To teraz miało najwyższy priorytet.
Wjeżdżam windą na drugie piętro. Siadam w małym korytarzyku. Po prawej i po lewej widzę przez oszklone szyby oddziały. Akurat jest pora obiadowa, pacjenci siedzą przy stołach. Przyglądam się im dość długo i mam okazję obserwować, co dzieje się w środku. Ludzie nie są w piżamach – to pierwsze, co mi się rzuca w oczy. Wyglądają normalnie. NORMALNIE. To chyba największe zaskoczenie. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego. Przecież to szpital psychiatryczny, tu siedzą czubki. A oni jak na złość wyglądają zwyczajnie i najzwyczajniej w świecie wcinają zupę. Nagle dostaję to, czego oczekiwałam. Jeden z mężczyzn wstaje od stołu i zaczyna chodzić w tę i z powrotem. Twarz ma maskowatą, jakby miał sparaliżowaną mimikę. Jest mocno zgarbiony, głowa leci mu na piersi. Powłóczy nogami, a ręce bezwiednie opadają na biodra. Ktoś podchodzi i prowadzi go w głąb korytarza. Więc tak wyglądają ludzie, których pakuje się psychotropami. Czy ja też tak będę wyglądać? Nagle wstaję, chwytam torbę i zdecydowanym krokiem ruszam w stronę windy. Co ja tu robię? Jestem przerażona. Ale w tej samej chwili drzwi po lewo otwierają się i mały człowieczek z przyjaznym uśmiechem zwraca się do mnie:
- Pani czeka do nas? Nazywam się Barbian, jestem tu psychologiem. Proszę do środka. 
Człowiek ten ma w sobie coś tak autorytatywnego, że zapominam o chęci ucieczki i grzecznie podążam za nim na oddział. Jest czternasty stycznia dwa tysiące ósmego roku.