"Dziewczynka z balonikami" Rozdział 1 Agnieszka Turzyniecka

Dziewczynka z balonikami

Rozdział 1

 

Prolog
 

Te mury znają wszystkie sekrety. Tak pomyślałam, kiedy pierwszy raz tu weszłam. Obskurny budynek. Przeczytałam, że placówka istnieje od ponad stu lat. W czasach drugiej wojny światowej była zajęta przez Niemców. Hitlerowcy wywieźli pięćset pacjentów do Oświęcimia, prosto do komory gazowej. Tych, którzy się nie nadawali do transportu, rozstrzelali na miejscu i pochowali na terenie szpitala. Ciekawe gdzie? Może blisko kaplicy, tam, gdzie pomnik? Ciekawe, czy duchy tych pacjentów snują się nocami po korytarzach? Póki co w dzień snują się jeszcze żywe pacjentki, chodzą w tę i z powrotem, tu mówi się na to „mam chodzonego”. Coś każe ci chodzić. Nie wiesz co to jest, ale nie daje ci usiedzieć. Pacjentki marzą o wielkiej ucieczce, ale same nie wiedzą, czy mają uciekać na zewnątrz, czy może to, że tu są, jest już samo w sobie ucieczką. Kiedy siedzę w ciemnej palarni, śmierdzącej starymi petami, czuję, jak ściany pulsują. Tętnią razem z Adele w rytmie „Skyfall”. Gdyby Adele wiedziała, dokąd dotarła. Istnieje plotka, że te mury wszystko chłoną i kiedyś spłoną od nadmiaru... czego? Zajmą się ogniem pościele, w którąś nudną niedzielę. Ogień stanie w błyszczących łazienkach. Jak w tej piosence, w której pacjenci nie chcieli uciekać. Bo my już uciekliśmy. Od was. 


1. Najwyższy priorytet.

Trzymam kurczowo torbę podróżną, jakbym w niej miała skarby, a mam tylko parę koszul i książek. Wzięłam kilka, bo nie wiem, ile tu zostanę. Myślę, że nie będzie mnie miał kto odwiedzać, więc nie dostanę nic z zewnątrz. Jak czegoś zapomniałam, to teraz już za późno. Lekarz dyżurny każe mi wjechać na drugie piętro i poczekać w korytarzu, po czym mnie zostawia, dając do zrozumienia, że ma lepsze rzeczy do roboty.
Budynek jest nowy, potem się dowiem, że wybudowano go dwa lata temu. Wszystko lśni i pachnie jeszcze farbą. W korytarzu wiszą amatorskie obrazy, domyślam się, że są dziełem pacjentów. Jest schludno i tak jakoś nie jak w szpitalu, nie czuć chloru. Jak na razie nie widzę żadnych łóżek ani pielęgniarek, nawet lekarz, z którym krótko rozmawiałam, nie miał kitla. W holu stoją kanapy, na dwóch ławach rozłożone są czasopisma, a obok nich rośliny w wielkich donicach. Jest pusto. Ogromny hall na parterze jest martwy, jestem tu jedynym gościem. Przenikliwa cisza przywołuje na myśl złe skojarzenia. To miejsce jest kolorowe i zapraszające, ale smutne.
Z tym lekarzem rozmawiałam już w piątek, kiedy z duszą na ramieniu i skierowaniem od lekarza rodzinnego przyjechałam tu po odpowiedzi. Łudziłam się, że powie, iż nie muszę tu zostać. Wystarczą leki. Przecież leki zawsze wystarczają. Doktor Bauer zaprosił mnie do swojego klaustrofobicznego gabinetu na parterze, obejrzał skierowanie i zadał parę pytań. Kiedy się zaczęło, jak wygląda mój dzień, jak się czuję. Odpowiadam szczerze i bez namysłu. Czuję, że muszę zaufać temu człowiekowi, bo innego wyboru już nie mam. On chce słuchać. Inni nie chcą. Inni nie wiedzą, nie mają pojęcia. On przez dziesięć minut chce mnie słuchać i jest to dla mnie takim wyjątkiem, że człowiek ten urasta w moich oczach do rangi uzdrowiciela. Czy może wiedzieć, że pokładam w nim wszystkie nadzieje? Pewnie tak. Ocenił, że mogę poczekać do poniedziałku, bo dzisiaj i tak nie mają miejsc, a ja nie jestem w najgorszym stanie. Zawyrokował, że mam średnią depresję, ale skoro mieszkam sama i nikt mnie nie wspiera, to konieczne jest leczenie szpitalne. Średnia – pomyślałam. Czy to co czuję, jest średnie? 
Tamtego dnia wróciłam do domu pełna nowej nadziei. Wierzyłam, że mi pomogą. Wierzyłam, że to jest konieczne i muszę się temu poddać. Byłam gotowa na współpracę. W weekend nawet posprzątałam mieszkanie, bo pomyślałam, że jak wrócę ze szpitala, to będę już zdrowa i nie będę chciała widzieć tego burdelu. Nie zajmowałam się sprzątaniem już od wielu tygodni. Nie zmywałam, nie opróżniałam kosza na śmieci, właściwie tylko leżałam. Od miesiąca nie byłam już w stanie pracować. Byłam kasjerką na stacji benzynowej, wybuchałam spazmatycznym płaczem przy każdym kliencie. W końcu szef dał mi delikatnie do zrozumienia, że czas na bezpłatny urlop, a szefowa wcisnęła w rękę numer do znajomego psychiatry. "On ci pomoże, pomógł mojemu mężowi, który też ma depresję". Ja mam depresję? Szefostwo wiedziało wtedy więcej ode mnie. 
Na początku grudnia poszłam do poleconego psychiatry. Właściwie sama sobie postawiłam diagnozę. Powiedziałam, że chyba mam depresję. Nie pytał o nic. Wcisnął mi w rękę receptę na sto sztuk prozaca i kazał przyjść za trzy miesiące. Leki brałam, bez żadnego skutku. Po Bożym Narodzeniu przestałam wstawać z łóżka. Nie jadłam, nie odbierałam telefonu. Wszystko było nierealne, godzina ciągnęła się za godziną, a ja byłam zawieszona gdzieś między czasem a przestrzenią, między bezsensownie grającym telewizorem a stertą zapleśniałych naczyń w zlewozmywaku.
Co sprawiło, że wstałam, zebrałam w sobie ostatnie siły i poszłam do lekarza? Pomógł ktoś, kto już dawno nie żył. Dni mijały mi na zadawaniu sobie pytania, czy lepiej położyć się na torach, czy skoczyć z wieżowca. Ale nawet do tego nie byłam zdolna. Do tego trzeba było wyjść z domu, a ja nie miałam siły. I wtedy pomyślałam o moim bracie ciotecznym, który kilka lat wcześniej popełnił samobójstwo. Miał depresję, tak jak ja – powoli oswajałam się z tą myślą. Poddał się, nie leczył się. Mógł żyć. I tak, leżąc w łóżku, rozmyślałam o jego rodzinie, o rodzicach, o krzywdzie, jaką im wyrządził i o tym, ile mógł w życiu jeszcze osiągnąć. Postanowiłam, że zanim skończę tak jak on, spróbuję pozwolić sobie pomóc. To nic nie kosztowało – prawie nic. Trzeba było tylko wreszcie wstać z łóżka. Zawsze jeszcze będzie czas, żeby się zabić – pomyślałam. Dałam sobie trzy tygodnie i postanowiłam, że po tym czasie, jeśli nie będzie poprawy, skończę ze sobą. Ale najpierw spróbuję. To teraz miało najwyższy priorytet.
Wjeżdżam windą na drugie piętro. Siadam w małym korytarzyku. Po prawej i po lewej widzę przez oszklone szyby oddziały. Akurat jest pora obiadowa, pacjenci siedzą przy stołach. Przyglądam się im dość długo i mam okazję obserwować, co dzieje się w środku. Ludzie nie są w piżamach – to pierwsze, co mi się rzuca w oczy. Wyglądają normalnie. NORMALNIE. To chyba największe zaskoczenie. Nie wiem, czego się spodziewałam, ale na pewno nie tego. Przecież to szpital psychiatryczny, tu siedzą czubki. A oni jak na złość wyglądają zwyczajnie i najzwyczajniej w świecie wcinają zupę. Nagle dostaję to, czego oczekiwałam. Jeden z mężczyzn wstaje od stołu i zaczyna chodzić w tę i z powrotem. Twarz ma maskowatą, jakby miał sparaliżowaną mimikę. Jest mocno zgarbiony, głowa leci mu na piersi. Powłóczy nogami, a ręce bezwiednie opadają na biodra. Ktoś podchodzi i prowadzi go w głąb korytarza. Więc tak wyglądają ludzie, których pakuje się psychotropami. Czy ja też tak będę wyglądać? Nagle wstaję, chwytam torbę i zdecydowanym krokiem ruszam w stronę windy. Co ja tu robię? Jestem przerażona. Ale w tej samej chwili drzwi po lewo otwierają się i mały człowieczek z przyjaznym uśmiechem zwraca się do mnie:
- Pani czeka do nas? Nazywam się Barbian, jestem tu psychologiem. Proszę do środka. 
Człowiek ten ma w sobie coś tak autorytatywnego, że zapominam o chęci ucieczki i grzecznie podążam za nim na oddział. Jest czternasty stycznia dwa tysiące ósmego roku.

Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież